Dzikie zwierzęta w Polsce to nie tylko sarny, jelenie, dziki, wilki, łosie czy zające. To także ptaki żyjące w miastach czy jeże. One też dość często potrzebują naszej pomocy, bo miewają "kolizje" z samochodami, domowymi pupilami wyprowadzanymi na spacer, a nawet z kosiarkami. Każdy choć trochę wrażliwy człowiek chce pomóc zwierzakowi w potrzebie. Problem w tym, że nie zawsze może poradzić sobie sam, na kogo ma więc liczyć?
W piątek 13 czerwca, znaleźliśmy z rodziną pod sklepem w mieście rannego jerzyka (taki fajny, pożyteczny mały ptaszek). Widać było, że ma złamane skrzydło, więc można było przypuszczać, że jego los może być przesądzony, ale zostawić go tak, żeby się męczył? Wykluczone!
W sklepie otrzymałam kartonowe pudełko, do którego włożyliśmy jerzyka i kolejne nasze kroki skierowaliśmy do Urzędu Miasta. Działa tu - podobnie jak chyba w większości podobnych urzędów - Miejskie Centrum Zarządzania Kryzysowego oraz Pełnomocnik Burmistrza ds. zwierząt i przeciwdziałania bezdomności. Na pana z tego pokoju musiałam czekać ponad pół godziny - rozumiem: obowiązki, ale czy na miejscu nie powinien być ktoś, kto dyżuruje cały czas przynajmniej w godzinach działania urzędu? Albo czy pan nie powinien mieć przy sobie komórki służbowej, tak na wszelki wypadek? I co? Nic. Po powrocie do pokoju wskazał mi adres weterynarza i najbliższej instytucji zajmującej się dzikimi zwierzętami i tyle, bo "oni (w urzędzie - przyp. autorki) zajmują się właściwie tylko kotami i psami". Super, to może na drzwiach biura i na stronie internetowej urzędu powinna być stosowna informacja, że z innymi zwierzętami niż psy i koty należy - w zależności od ich stanu - udać się pod adres A lub adres B? Ewentualnie udawać, że się zwierzaka nie widzi, bo można wszędzie dostać kopa.
Przypomniałam sobie wtedy, że do wspomnianej przez pana organizacji dzwoniłam kilka lat wcześniej w sprawie jeża wymagającego odkarmienia przez zimę (jesienny miot) i zostałam zostawiona sama sobie, bo już za dużo na karku mieli.
Udaliśmy się więc jerzykiem do wskazanego weterynarza. Pan wet się zdziwił, że skierowano nas do niego z ptakiem, bo on - jak sam przyznał - też zajmuje się właściwie tylko kotami i psami. Jerzyk niestety nie rokował - byłam tego świadoma. Skrzydło ledwo wisiało na jakiejś małej kostce. Nie wiem, czy ktoś by to poskładał do kupy. A dziki ptak pozbawiony możliwości latania jakie by miał życie? Nie mam pretensji do lekarza, bo przynajmniej skrócił cierpienie zwierzaka, ale jak ten cholerny pomocy dzikim zwierzętom system działa?
W przeszłości dwa razy odkarmialiśmy jeże z jesiennego miotu, aby wypuścić je wiosną. Dlaczego my skoro istnieją stosowne organizacje, a pomocą powinny służyć stosowne działy w Urzędach Miast, Powiatów lub Gmin?
Pierwszego jeża też znalazłam w piątek. W naszej gminie jednak nie ma działu, który pomagałby w takich sprawach. Znalazłam więc stosowny dział w powiecie. Niestety - czynny tylko w godzinach pracy urzędu - po 16:00 i w poniedziałki po 17:00 oraz w weekendy i święta nie ma prawa być żadnych sytuacji kryzysowych! Nie ma bowiem osoby dyżurującej "pod telefonem" w czasie, gdy urząd jest zamknięty.
Kolejna nadzieja - wspomniany wyżej ośrodek pomagający dzikim zwierzętom, najbliższy naszego miejsca zamieszkania, ale i tak kilkadziesiąt kilometrów do przejechania. Ale ostatecznie dalibyśmy radę podjechać. Niestety: "nie przyjmujemy dzikich zwierząt znalezionych poza miastem i mamy już nadmiar pacjentów". Cóż, nie miałam zamiaru ryzykować podrzucania jeża pod bramę z kartką: Zajmijcie się nim, bo po to jesteście. Jak nie mają miejsca, to co by z nim zrobili? Nie chcę wiedzieć... Niektóre źródła podają, aby w takich sytuacjach dzwonić też do Straży Miejskiej, która przynajmniej ma udzielić informacji, gdzie szukać pomocy. Otrzymałam info o pośrodku, który właśnie mi odmówił pomocy...
Zdaję sobie sprawę, że pieniędzy na pomoc dzikim zwierzętom znalezionym przez osoby prywatne, które chcą pomóc, często wystarczają zaledwie na nikły procent potrzeb. Zwierzęta te cierpią często właśnie przez nieuwagę ludzi - są potrącane, ranione, a czasem po prostu potrzebują cichego, bezpiecznego kąta i jedzenia, aby przezimować i móc zacząć wszystko "od nowa" wiosną. Ale co wobec tego robić? Udawać, że się nie widzi zwierzaka w potrzebie, bo człowiek pocałuje klamkę w miejscach, które zostały stworzone do tego, aby pomagać?
Przez podobne problemy i brak informacji wiele naszych gestów umiera śmiercią naturalną.
ReplyDeleteKiedyś byłam świadkiem, jak pani w parku dzwoniła gdzieś, bo znalazła rannego gołębia. Dostała odpowiedź, że ma go zostawić tam gdzie jest, bo nikt nie będzie jeździł do każdego rannego ptaka.
Ot, taka nasza rzeczywistość...